niedziela, 29 stycznia 2017

Rozdział 14. Teatr życia

                Z początkiem czerwca przybyło długo wyczekiwane lato. Lasy znów wypełniły się głośnym trelem, mnóstwem kwiatów i motyli. Na plażach pojawiły się rodziny z dziećmi, które pomimo lodowatej wody bawiły się na brzegu. Lubiłam ich obserwować ze szczytów klifów.
                W szkole czułam już atmosferę wakacji, nauczyciele nie zadawali tak wiele zadań domowych i nie robili niezapowiedzianych kartkówek. My, przyszli absolwenci, byliśmy bardziej zajęci organizacją zakończenia roku i balu niż nauką. Cieszyłam się, że to już koniec. Marzyłam o studiach weterynaryjnych, odkąd zrozumiałam, że nie mogę zostać wojowniczą księżniczką. Udzielił mi się także entuzjazm Allison związany z dekorowaniem naszego małego mieszkanka w pobliżu uniwersytetu.


                Rodzice Allie mieli odłożoną gotówkę specjalnie na zakup mieszkania dla niej, by wynająć je, gdy już skończy studnia. Moja przyjaciółka od razu oświadczyła, że wynajmie mi jeden pokój. Podczas długich przerw siadałyśmy na trawie i łapiąc promienie słońca, ustalałyśmy kolor ścian. Byłyśmy świadome, że pewnie i tak nie wyremontujemy go w całości, ale snucie planów było tak kuszące, że nie mogłyśmy się oprzeć.
                Hayden nic nie przeczuwał. Nadal był tym samym kochanym chłopakiem, czasem ze zbyt gorącą głową, ale starał się. Zabierał mnie na spacery i podwoził do szkoły. Tym gorzej czułam się każdego dnia, gdy powoli dystansowałam się od niego. Z każdym dniem, chciałam być dalej, by nasze zerwanie wydało się naturalne.
                Nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze, bo widziałam w nim wyrachowaną dziewczynę, która z premedytacją rani osobę, którą kochała.
                Pewnej niedzieli, gdy wróciliśmy z rodziną z kościoła, zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałam zdzwiona na mamę, która przygotowywała obiad.
- Idź otwórz. Nie wiem kto to. – Wzruszyła ramionami.
                Otworzyłam drzwi i spojrzałam w twarz mojego ojca, który uśmiechał się szeroko. Usłyszałam kroki mamy za plecami.
- O co chodzi? – zapytałam, uśmiechając się szeroko.
- Mamy dla ciebie prezent – powiedziała mama, po czym zasłoniła mi oczy miękką apaszką. – Nie podglądaj…
- Nie mam jak – odparłam ze śmiechem. – Nie widzę nawet, gdzie idę.
                Tata położył moją rękę na swoim ramieniu. Sprowadzili mnie z werandy i, gdy stanęłam na twardym gruncie obrócił mną kilkakrotnie. Kompletnie straciłam orientację, w którą stronę idziemy. Moje kapcie ślizgały się na trawie, ale rodzice zdawali się nie zwracać na mnie, byli chyba bardziej podnieceni tym prezentem niż ja.
- Gotowa? – Głos taty był trochę wyższy niż normalnie.
- Nie wiem – zaśmiałam się nerwowo w odpowiedzi.
                Mama zdjęła mi apaszkę z oczy.
- Co to ma być? – zapytałam, wskazując na nieduży granatowy samochód.
- Auto. Dla ciebie – uściśliła mama.
                Pisnęłam z radości i objęłam ich mocno.
- Dziękuję! Jesteście wspaniali!
- Uznaliśmy, że gdy już wyjedziesz na te studia to będziesz rzadko wracała ze względu na pociągi i tak dalej. Teraz masz pretekst, żeby wracać częściej.
- Jejku, dziękuję!
                Tata wręczył mi kluczyki z brelokiem w kształcie podkowy.
- Ma hak z tyłu i na tyle duży silnik, że uciągnie przyczepę z jednym koniem.
- Jest piękny.
                Dotknęłam z czułością dachu samochodu. Tata otworzył mi drzwi od strony kierowcy. Siedzenie było wykonane z czarnego matowego materiału. Wnętrze także utrzymane było w tym kolorze z dodatkiem jasnobrązowego drewna. Delikatna deska rozdzielcza, srebrna gałka od zmiany biegów, eleganckie zegary.
- Niesamowity. Musiał sporo kosztować…
- Nie jest nowy, ma pięć lat, ale nie przyjechał dużo. Mamy nadzieję, że ci posłuży – powiedziała mama, pochylając się do środka. – Chyba nie będziesz prowadziła w tych papciach?
                Spojrzałam na swoje stopy, już spoczywające na pedałach.
- Racja, pójdę się ubrać. Pojadę od razu ruszyć Royala.
- Do zobaczenia córeczko, szerokiej drogi.
***
                Niedziela była dla nas zawsze dniem wolnym. Rodzice wychowali nas w wierze katolickiej, więc było to jeszcze ważniejsze dla mnie – rano wspólne śniadanie, msza w kościele, później obiad i wspólny film. Tym bardziej starałam się, aby Royal miał wolne niedziele. Nie trenowaliśmy w te dni, ale zazwyczaj jeździliśmy w teren, czy pozwalałam mu luźno biegać po hali, gdy pogoda nie pozwalała nam na wyjazd.
                Zaparkowałam auto przed stajnią i zauważyłam, że większość koni jest na pastwisku. David także wyznawał zasadę wolnej niedzieli. Zauważyłam, że przed ich domem stoi obcy samochód. Przebrałam buty w siodlarni i założyłam swoją nieśmiertelną czapkę z daszkiem.
                Royal zauważył mnie z daleka, zarżał głośno na mój widok. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Nie musiałam go nawet wołać, by przyszedł. Gdy znalazłam się przy bramce, ogier już na mnie czekał z postawionymi do przodu uszami. Jego brązowo-ruda sierść błyszczała w słońcu jak złoto. W takich chwilach rozumiałam, dlaczego ktoś określił go jako kasztana. Jednak, gdy zachodziło słońce był prawdziwym gniadoszem.
- Chodź złoty chłopcze, idziemy dzisiaj na spacer, co?
                Zamruczał coś w odpowiedzi, łasząc się do mojej ręki.
                Pół godziny później, wyjeżdżaliśmy na polną drogę, która prowadziła na klify. Zazwyczaj jeździłam nią z Tristanem. Na wspomnienie chłopaka, poczułam dźgnięcie tęsknoty. Poklepałam Royala po szyi i pochyliłam się, by podciągnąć popręg. Skróciłam też strzemiona, by mieć lepsze oparcie, podczas galopów po plaży. Kłusem pokonaliśmy długą łąkę, a wokół nas falowało morze traw.
                Tristan określił to kiedyś „morzem nad morzem” i miał rację, ginęliśmy w zieleni, a na horyzoncie w promieniach słońca błyszczał srebrno-niebieski ocean. Zbliżyłam się do krawędzi klifu i usłyszałam huk fal rozbijających się o skały. Tutaj woda nigdy nie była spokojna, w pobliżu przepływały bardzo silne prądy, które tuż przed główną plażą skręcały i znikały w odmętach Atlantyku.
                Rodzice taty pochodzili z Cape White, chodzili tu do szkoły i tutaj się w sobie zakochali. Później przeprowadzili się do Bristolu, ale doskonali znali tutejszą okolicę. Dziadek często brał mnie na plaże, nie tylko tą główną, ale też te dzikie. Jednak zawsze przestrzegał mnie, żebym nie wchodziła głębiej niż do kolan. Dopiero, gdy podrosłam, wyjaśnił mi dlaczego.
                Gdy miał siedemnaście lat jego koleżanka z klasy – zawodowa pływaczka, postanowiła iść popływać i nigdy już nie wróciła. Wybrała inną plażę niż zwykle i gdy tylko zanurkowała, prąd porwał ją i wyniósł daleko. Była to historia mrożąca krew w żyłach, ale nigdy o tym nie zapomniałam. Towarzyszyła mi jako przestroga, gdy zaczęłam chodzić na plażę bez dziadka.
                Dotarliśmy do zejścia na plażę. Wąska ścieżka schodziła łagodnie w dół, ale i tak trzeba było być uważnym, by nie zbliżyć się do zdradliwej krawędzi. Royal znał tą drogę i dziarsko szedł w stronę białego piasku. Czułam, że już się nie może doczekać.
- Tylko mnie nie zgub i nie zabij nas – mruknęłam.
                Parsknął tylko jakby mówił „nie pękaj!”.
                Nie pozostało mi nic innego jak wziąć się w garść i nie pękać.
                Ostatni raz podciągnęłam popręg i poprawiłam stopy w strzemionach. Ścisnęłam go łydkami, a ogier wyskoczył do przodu, pociągając mnie za sobą. Stanęłam na strzemionach, pochylając się nisko nad siedziskiem siodła. Angielska krew burzyła się w Royalu, gdy przeszedł do pełnego galopu. Czułam jak mocno wyciąga się do przodu, kryjąc krokiem ogromne połacie plaży. Jego głośny oddech był ledwie słyszalny przez szum wiatru, który rozwiewał moje włosy i jego grzywę. Spojrzałam na nasz cień, prześlizgujący się po plaży – długie nogi ogiera, mnie na grzbiecie z rozwianymi włosami i ogon, ciągnący się za nami niczym flaga.
                W końcu Royal zwolnił i galopował powoli, wytracając impet. Puściłam obie wodze, by móc poklepać jego szyję. Ogier przeszedł do kłusu i parsknął głośno. Usiadłam w siodło, przechodząc do stępu. Odwróciłam się i spojrzałam, gdzie kończy się plaża.
- No ładnie, trochę przegiąłeś – powiedziałam ze śmiechem. – Miało być lekko i przyjemnie, Royal.
                Nasza galopada musiała trwać prawie kilometr, z lekkiej niedzielnej przebieżki, zrobiło się prawie Belmond Stakes*. Royal uwielbiał treningi skokowe, ale jeszcze bardziej kochał otwarte przestrzenie. Cieszyłam się, że czuł taką radość, będąc nadal zniewolonym przez człowieka. Cieszyłam się, że uznał mnie za przewodnika, towarzysza, a nie dyktatora.
                Wracaliśmy do stajni w promieniach słońca, które schodziło coraz niżej, jednak nadal wisiało wysoko i ogrzewało nas. W lesie było przyjemnie chłodno, Royal stępował żywo. Byłam pod wrażeniem ilości energii, która w nim drzemała. Był niezwykłym koniem – może nie stworzonym do wielkiego sportu, nie do Grand Prix, ale z ogromnym sercem i, chociaż na początku myślałam, że kiedyś się rozstaniemy, żebym mogła iść do przodu, to teraz byłam przekonana, że nigdy go nie zostawię.
                Rozsiodłałam go i wykąpałam, po czym odprowadziłam do boksu. Black, który stał obok zarżał radośnie na widok kolegi. Podeszłam do karego wałacha, podałam mu cukierka i poklepałam po szyi.
- Chętnie też byś skorzystał z takiego spaceru, co? – Koń trącał mnie pyskiem w poszukiwaniu kolejnych łakoci. – Gdy przyjedzie Tristan to pojedziemy w czwórkę.
- Witaj Davina. – Odwróciłam głowę w stronę głosu. David w towarzystwie nieznanego mi mężczyzny wszedł do stajni i uśmiechnął się na powitanie. – Dobrze cię widzieć.
- Cześć, ciebie także. Davina Langdon – powiedziałam do jego towarzysza, wyciągając rękę.
                Uścisnął ją mocnym uściskiem koniarza.
- Jason Pitt. Miło mi cię poznać osobiście i gratuluję wygranej w Bostonie. Łapaliście za oko.
- Dziękuję.
- Jason jest właścicielem Maine Hills Stable, przyjechał obejrzeć jakimi młodymi końmi dysponuję – wyjaśnij David.
- Myślałam, że w Maine Hills zajmujecie się źrebakami.
                Mężczyzna uśmiechnął się i podszedł do Royala. Obserwowałam go uważnie, gotowa zareagować, gdyby mój koń wpadł na jakiś głupi pomysł. Ogier jednak z rezerwą obwąchał przybysza i pozwolił mu się pogłaskać.
- Zajmujemy się nimi nadal, po prostu szukam klaczy, która mogłaby zasilić naszą stajnię. – Jego oczy jednak nie były skupione na mnie, a na Royalu. Przyglądał mu się badawczo, analizując jego budowę. – Wspaniałe zwierzę, wielki duch.
- To prawda – potwierdził David, opierając się o pusty boks naprzeciwko.
- Nie jest na sprzedaż.
                Jason Pitt tylko uśmiechnął się pod nosem.
- Tak myślałem. Czy jednak mógłbym go zobaczyć w pełnej krasie?
                Spojrzałam szybko na Davida, który skinął luźno głową.
                Z haczyka wzięłam kantar, który szybko założyłam na głowę Royala i przypięłam do niego krótką linkę. Wyprowadziłam ogiera na korytarz, gdzie padało na niego więcej słońca.
                Przyglądał mu się w ciszy. Podszedł bliżej i dotknął jego łopatki, przesunął dłonią po przedniej nodze, poklepał po mocnym zadzie.
- Ma licencję na krycie?
- Tak – odpowiedziałam. – Ale nie krył, odkąd u mnie jest. Odsunęłam go od rozrodu dla naszego dobra i bezpieczeństwa.
- Rozumiem – mruknął. – Wspaniały, to doprawdy królewski diament.
- Bardzo mi miło.
                Jason spojrzał wreszcie na mnie i przeszył mnie swoimi ciemnymi oczami.
- Davino, mogę tak do ciebie mówić? – Skinęłam głową. – Maine Hills Stable dysponuje wspaniałymi klaczami-matkami, powiem szczerze, że taki ogier mógłby dać razem z nimi wspaniałe potomstwo. Powinnaś to przemyśleć.
                Spojrzałam na Royala, widziałam kilka jego źrebaków. Były to maluchy, które dopiero zaczynały pracę pod siodłem, ale niektóre naprawdę łapały za oko. Pitt nie przesadzał mówiąc, że w jego stajni są dobre klacze. Były dobre, jeśli nie najlepsze na wschodnim wybrzeżu.
- Ile to miałoby być klaczy?
                Uśmiech rozjaśnił twarz Jasona, był przekonany, że się zgodziłam. David spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Dwie, może trzy. Nie chciałbym, żeby źrebaków było dużo. O ile będziecie mieli dobry sezon i wygracie jeszcze kilka zawodów, w co wierzę, to jego potomstwo będzie w cenie. Ma dobrą głowę i dobre ciało, mało jest takich ogierów.
- Wiem, że jest dobry, Jasonie – powiedziałam z uśmiechem. – Nie musisz mnie o tym przekonywać. Co będę z tego miała?
- Oprócz uczciwej zapłaty za stanówkę? Wgląd w to jakie klacze zostaną wybrane. – Po mojej minie zrozumiał, że to za mało. Strzelił kostkami, jak gdyby zastawiał się ile może mi dać. – Prawo do pierwokupu źrebiąt.
- Z rabatem?
                Mężczyźni zaśmiali się głośno.
- Mówiłem ci, że z niej twarda zawodniczka – powiedział David, klepiąc kolegę w ramię i podchodząc bliżej. Puścił mi ukradkiem oko. – Idealna do tego sportu.
- Miałeś rację. To już zależy od naszej dalszej współpracy.
- Davidzie, co o tym sądzisz?
                Mój trener podrapał się po szyi, jak zawsze, gdy nad czymś głęboko myślał. Royal przestąpił nerwowo z nogi na nogę i oparł się łbem o moje ramię. Podrapałam go po podgardlu.
- Myślę, że to mogłoby być ciekawe. Nic na tym nie stracisz, a nawet zarobisz. A z Royalem sobie poradzisz, macie wspaniałą więź, więc krótki skok w bok nie zamieni go w potwora. Będziesz dla niego oparciem w tej burzy hormonów.
                Miał rację, oprócz radości, którą czułam na myśl o małych Royalach, zdawałam sobie sprawę, że poziom jego testosteronu skoczy do góry i sytuacje z Bostonu mogą się zdarzać częściej, dlatego odsunęliśmy go od rozrodu. Z drugiej strony, tyle ogierów było czynnych w obu tych dziedzinach i nie zabijały wszystkich dookoła.
- Jestem zainteresowana, muszę jednak porozmawiać z właścicielami konia. To do nich należy ostateczna decyzja.
                Jason Pitt podał uścisnął mi rękę.
- Oczywiście, rozumiem. Jednak zależałoby mi, żeby sprawę załatwić szybko. Jeśli mają się pojawić źrebaki to chciałbym, żeby urodziły się na wiosnę, tak jak inne z ich rocznika.
- Jasne. Dam ci odpowiedź do końca tygodnia.
- Miło mi było cię poznać, Davina. Powodzenia!
                Uśmiechnęłam się.

- Do usłyszenia.
***
                Wróciłam do domu wczesnym wieczorem. Razem z dziewczynkami i rodzicami zjedliśmy wspólną kolację i po obejrzeniu wiadomości, poszłam do góry. Zdążyłam tylko wejść do łazienki, gdzie związałam włosy w koka, gdy zadzwonił mój telefon. Podeszłam do komody i spojrzałam na ekran.
- Tak, Allie?
- Jesteś w domu? – Gdy potwierdziłam, dodała szybko: Otwórz wiadomość ode mnie.
- Już, chwilka.
                Z uchem nadal przyciśniętym do aparatu, odpaliłam laptopa i czekałam na start systemu, stukając palcami w blat.
- Allie, czy coś się stało?
- Jeszcze nie. Otworzyłaś już?
- Nie, czekam aż załaduje mi się strona.
                Gdy tylko pojawił się główny interfejs, otworzyłam migającą ikonkę wiadomości. Zignorowałam tą od Haydena i Tristana, od razu otwierając czat z Allison. Wysłała mi tylko link, kliknęłam w niego.
                W nowej karcie załadowało mi się zdjęcie z zawodów w Bostonie. Syknęłam cicho, gdy je zobaczyłam. Przedstawiało mnie i Tristana, moja dłoń lekko oplatała jego podbródek, jakbym szykowała się do pocałunku. Stałam lekko na palcach, a moja pierś prawie dotykała jego. Patrzył na mnie z głębokim uczuciem, wypisanym na twarzy, a jego spojrzenie było niezwykle jasne.  Staliśmy na stajenny korytarzy, a jego wargi były lekko rozchylone. Doskonale pamiętałam, co wtedy powiedział.
                Cały kadr wypełniony był naszymi sylwetkami.
- Po syknięciu sądzę, że już wiesz, co to… - powiedziała grobowym tonem moja przyjaciółka. – Chcesz mi coś powiedzieć?
- To nie tak jak myślisz.
- Mam nadzieję! – krzyknęła. Milczała chwilę, po czym wzięłam głęboki wdech. -  Davina, słuchaj. Nie obchodzi mnie, co było. Zdaję sobie sprawę, że zdjęcia są robione w różnych chwilach. Obchodzi mnie to, że jeśli ja to znalazłam to i Hayden może to znaleźć… A to nie skończyłoby się dobrze dla nikogo. To zdjęcie jest – przerwała, szukając odpowiedniego słowa - bardzo dwuznaczne.
- Wiem Allie, ale to naprawdę nie tak jak myślisz… - próbowałam wyjaśnić.
- Davina. Cokolwiek to jest, nie rób tego więcej, proszę. Hayden cię kocha.
- Allie.
- Zadzwoń lepiej do tej fotografki, to chyba twoja znajoma. Najlepiej będzie, gdy to zdjęcie po prostu zniknie i zapomnimy, że kiedykolwiek istniało.
                Kiwnęłam głową, a po moich policzkach popłynęły łzy. Allison rozłączyła się bez słowa. Zanim jednak wykręciłam numer do autorki fotografii, zapisałam zdjęcie.


Witajcie!
Mam nadzieję, że rozdział się Wam podobał.
Mam ogromną nadzieję, że tak, ponieważ to prawdopodobnie ostatni rozdział "Upadku". Wiem, obiecałam, że opowiem Wam tę historię do końca i to zrobię, ale nie w tej formie.
Pojawiły się głosy, że brak mi lekkości pióra w tym opowiadaniu, że nie czujecie Daviny, że jest płaska. To prawda. Zgadzam się i przyjmuję to na klatę. 
Powiem szczerze, męczy mnie narracja pierwszoosobowa, nie umiem jej poprowadzić odpowiednio, przez to też źle się czyta "Upadek". Nie o to chodzi w pisaniu. Blogowanie to swego rodzaju pisanie do szuflady, ale lubię, gdy moim czytelnikom podoba się to, co piszę. 
Kolejna rzecz to taka, że na tą chwilę, czytając rozdział 14. nadal nie doszliśmy do punktu kulminacyjnego. Wyszło zbyt rozwlekle, a jednocześnie tak mało wątków zbudowałam.

Ale spokojnie, wrócę. 

Po maturze na spokojnie mam zamiar napisać nowy "Upadek" będzie się opierał na tej samej koncepcji, co teraz, ale zyska nową narrację, trochę inaczej skonstruowaną fabułę.
Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do nauki i brać się do pracy.
Zostało mniej niż sto dni.

Kochani, przepraszam.
Raven

1 komentarz:

  1. Wracam tu dopiero teraz, przepraszam. Pamiętam, że komentowałam ten rozdział, ale najprawdopodobniej nie opublikował się :( W każdym razie rozdział bardzo mi się podobał i idę czytać następne, tam już zacznę komentować ''normalnie'' haha.
    Weny!
    BG

    OdpowiedzUsuń