Mama miała rację.
Wyjazd do Bostonu pozwolił mi nabrać dystansu. Wyrwał mnie z letargu, w którym tkwiłam uparcie od zaginięcia Allie. Pozwolił mi zobaczyć, że poza moją żałobą nadal toczy się życie, że świat wcale się nie zatrzymał i nie zbrzydł. Był taki sam, jak przed utratą Allison. Zmiana nastąpiła tylko we mnie i w moim małym kawałku rzeczywistości.
Powstałej
wyrwy nikt nie wypełni, ale była to rana, której musiałam pozwolić się choć
trochę zabliźnić. Blizna nie jest martwą tkaną, jest czymś nowym, nieidealnie
pasującym do poprzedniego obrazu, ale pozwala nam na dalsze funkcjonowanie.
Serce
w miejscu blizny pozawałowej nigdy już nie będzie się kurczyło tak silnie, jak
zdrowy narząd przed zawałem.
Allie
była dla mojego serca ogromnym zawałem. Pozostawiła po sobie ziejącą pustką
ranę, którą dostrzegałam w każdej chwili mojego życia, ale powoli dochodziło do
mnie, że ja żyję dalej, że muszę iść dalej, że nie chciałaby, żebym osiadła na
dnie.
Pamiętałam
jej optymizm, śmiech, tembr głosu. Miękkość skóry. Złote błyski we włosach.
Kolor oczu. Miny, którymi mnie obdarzała, gdy była szczęśliwa, zdegustowana,
zawstydzona, rozbawiona czy zirytowana. Czasem wyobrażałam sobie, co by mi
odpowiedziała, jak splotłaby ramiona.
Czasem
wyobrażałam sobie, jak wyglądałyby nasze rozmowy. Co by mi doradziła, co by
chciała, żebym zrobiła.
W
jeden z pierwszych sierpniowych dni wybrałam się na długą przejażdżkę po lesie.
Wysokie drzewa dawały schronienie przed palącym słońcem i niesamowitym żarem,
który lał się z nieba. Dziwnym trafem wśród nich było także mniej robactwa,
które okropnie dokuczało mojemu wierzchowcowi na otwartym placu przy stajni.
Royal szedł na długiej szyi, dziarsko
stawiając kroki. Jego gniada sierść lśniła w promieniach słońca, które
wydobywały z niej złoty blask. Widziałam delikatny cień silnych mięśni szyi i
łopatki, który przebijał się spod skóry ogiera. Rzuciłam luźno wodzę, trzymając
ją jedną ręką. Ostatni czas był dla nas łaskawy. Poklepałam go, na co parsknął
w odpowiedzi, potrząsając głową.
W
poprzedni weekend wystartowaliśmy w zawodach i zaliczyliśmy udany debiut w
kategorii seniorów. Nie wygraliśmy, ale nie taki był cel. Dodatkowe dziesięć
centymetrów wysokości przeszkód i dużo trudniejsze ich ułożenie okazało się być
mniejszym problemem niż się spodziewaliśmy.
Ciężka praca, którą wykonaliśmy na treningach, przyniosła dobry efekt.
Zamyśliłam
się nad strategią przygotowań do kolejnych startów, gdy nagle uświadomiłam
sobie, gdzie jesteśmy. Przejeżdżaliśmy właśnie przez polanę, na której odbyła
się impreza na zakończenie roku szkolnego.
Rozejrzałam
się, prawie nie było po niej śladu. Zniknęły wydeptane ścieżki, miejsce po
ognisku ginęło w wysokiej trawie, zniknęły śmieci. Natura była bezlitosna w
zacieraniu ludzkich dróg i wspomnień.
W
blasku słońca to miejsce wydawało się mniejsze, byłam zdziwiona, jak bardzo
rozległa wydawała mi się tamtej nocy.
Royal
w ogóle nie baczył na moje rozmyślania, nadal kroczył przed siebie, aż znów
zniknęliśmy w lesie. Gałęzie wisiały tu nisko i co jakiś czas musiałam mocno
pochylać się nad szyją ogiera, by uniknąć zderzenia z grubymi konarami. Z ulgą
zobaczyłam, że po kilku minutach drzewa się
przerzedziły, a my wyszliśmy na wąski pas trawy, ciągnący się wzdłuż klifów.
Potrzebowałam
dłuższej chwili, żeby zrozumieć, że to prawdopodobnie tutaj, rozegrały się
ostatnie chwile życia Allie.
Po
kilku krokach ściągnęłam wodze i zeskoczyłam z siodła. Spojrzałam na wody
Atlantyku rozcierające się po mojej lewej stronie. Błękitna woda lśniła w
słońcu, migocząc jak diamenty. Dzisiaj ocean był spokojny, budził ufność.
Łagodne fale przesuwały się po jego tafli, przypominając marszczącą się satynę.
Dopiero przy szarawych skałach klifów zdawały się nabierać mocy i z ogromną
siłą nacierały na nie, rozbijając się z hukiem, a na ich powierzchni pojawiły
się białe grzywy, których drobinki unosił wiatr.
Niewielkie
krople morskiej wody osiadały na mojej skórze, nadając jej słonawy smak i
szorstką fakturę.
Zrobiłam
kilka kroków, by spojrzeć w dół na ten spektakl starcia dwóch żywiołów: wody i
ziemi. Woda była tą dynamiczną, wiecznie w ruchu, skorą do zaczepki, a ziemia
– spokojną, opanowaną i z godnością
znoszącą zaczepki siostry.
W
dole fale uderzały w skalne ściany, ale tuż pode mną było coś na kształt małej
zatoczki, gdzie fale nie docierały już z pełną siłą. Woda była ciemnoniebieska
i dużo mniej wzburzona niż przed skałami otaczającymi basen. Z tej wysokości
wydawała się być gładka niczym tafla lustra.
Nagle
mój wzrok przykuł błysk w trawie tuż obok mojego buta. Przyklęknęłam, zdejmując
rękawiczki, i odgarnęłam kilka źdźbeł, by znaleźć źródło tego blasku. Mój palec
natrafił na chłodny metal i coś gładkiego. Musiałam lekko odsunąć ziemię, by
zobaczyć pełni moje znalezisko.
I
wtedy zamarłam. Cała krew odpłynęła mi z twarzy i palców. Poczułam jak serce mi
się zatrzymuje, a potem wraca rytmu, uderzając mocno i szybko obijając się o
żebra. W uszach mi zagwizdało, gdy ciśnienie wewnątrz tętnic wzrosło.
Nie
mogłam uwierzyć, w to co teraz już trzymałam w palcach.
-
Mój Boże – wyszeptałam.
Z
mojej zaciśniętej ręki na średniej długości łańcuszku zwisała grafitowa perła.
Jej podłużny kształt sprawiał, że słońce wyjątkowo pięknie odbijało się od jej
powierzchni, wydobywając fioletowo – zieloną barwę. Spojrzałam na zapięcie,
było zerwane.
Poczułam,
jak żołądek mi się wywraca na drugą stronę i torsje rzuciły mnie na kolana.
Royal zarżał przenikliwie, gdy zwymiotowałam. Ogier wyczuł moje zdenerwowanie i
położył po sobie uszy. Uniósł przednią nogę i kilkukrotnie uderzył kopytem w
ziemię obok, wyrywając trawę z ziemi.
Tysiące
myśli kotłowały mi się w głowie, ale nie mogłam ich poskładać do kupy.
Próbowałam wsiąść na Royala, który kręcił się cały czas, przerażony. W końcu,
po kilku rozpaczliwych próbach, zauważyłam wystający niedaleko kamień i
wykorzystałam go, by wskoczyć na grzbiet ogiera.
Wsadziłam
znalezisko do kieszeni bryczesów, dłonią upewniłam się, że jest bezpieczne, po
czym ściągnęłam wodze. Wbiłam pięty w boki konia i ruszyliśmy galopem tą samą
ścieżką, którą przyjechaliśmy. Wiatr zagłuszył moje własne myśli, rozwiewając
włosy wystające spod kasku. Ogier oddychał głośno, wyciągając daleko swoje
nogi. Wisiałam nisko nad jego szyją, prawie nie widząc drogi przed nami, a
twarde gałęzie uderzały w moje plecy.
Ostatkiem
zdrowego rozsądku powstrzymywałam się przed stałym popędzaniem go, musiałam jak
najszybciej przekonać się, że nie mam racji, że się mylę, że to, o czym
pomyślałam, nie może być prawdą. Nie może. Po prostu nie może.
Gdy
wpadliśmy na podwórko przed stajnią, ciało Royala pokryte było białą pianą
potu, a jego oddech był ciężki i przyspieszony. Ja również byłam mokra, ale mój
pot był większości wytworem stresu. Mocno go uścisnęłam.
-
Dziękuję, dziękuję, dziękuję – wyszeptałam, przyciskając usta do jego nosa.
Trącił mnie lekko, jakby dając mi do zrozumienia, że to nic takiego.
Wiedziałam,
że urządziłam mu okropnie ciężki trening.
Odgłos
kroków Royala na kostce zwabił Ethana – stajennego, który właśnie szykował
wieczorny odpas. Zaniepokojony wyszedł z paszarni szybkim krokiem i zbladł
widząc ciężko dyszącego Royala i mnie, stojącą się na trzęsących się nogach.
-
Davina – wychrypiał. – Co się stało?
-
Wyjaśnię to później, muszę jechać, ale niedługo wrócę. Proszę występuj go i
zaopiekuj się nim. Ethan, naprawdę potrzebuję twojej pomocy – powiedziałam
błagalnie, prawie wciskając mu wodze do ręki. – Proszę!
Chłopak
jeszcze przez chwilę patrzył na mnie badawczo, nie wiedząc, co zrobić, po czym
pokiwał krótko głową.
-
Dziękuję – powiedziałam, odpinając kask i biegnąc w stronę swojej paki.
Wrzuciłam go byle jak i złapałam kluczyki do samochodu, leżące na górnej półce.
Nie przejmując się zmianą oficerek na trampki puściłam się biegiem w stronę
mojego auta.
Byłam
w takim amoku, że dopiero wracając wspomnieniami do tego momentu, zauważyłam,
że zignorowałam jeden ważny znak.
Nad
stajnią przestał wiać wiatr, powietrze zawisło ciężko. Zapadła cisza.
***
Czy
później zastanawiałam się, dlaczego to zrobiłam? Oczywiście.
Czy
zrobiłabym to ponownie? Nigdy w życiu.
Ale
wydarzenia kolejnej godziny były splotem wielu nieszczęśliwych decyzji,
przypadku i chichotu losu, który postanowił po raz kolejny zamotać w moim
życiu.
***
Zatrzymałam
auto na podjeździe.
Przez
chwilę zastanawiałam się, co ja właściwie robię.
Ale
musiałam wiedzieć, musiałam sobie udowodnić, że się mylę.
Wysiadłam
z samochodu i skierowałam się do bocznych drzwi. Wiedziałam, gdzie ukryty jest
klucz, pod doniczką z dorodnym filodendronem.
Otworzyłam
zamek i starając się nie narobić zbyt dużego hałasu, pchnęłam drzwi. Kuchnia
była pusta, utrzymana jak zwykle w nienagannym porządku. Prawda była taka, że
rzadko ktokolwiek z niej korzystał. Moje buty zastukały na płytkach. Nie
spodziewałam się nikogo o tej godzinie w domu, nie zauważyłam żadnego auta
przed nim, ale nie mogłam wykluczyć, że któreś jest schowane w garażu.
Stojąc
przed schodami, przez chwilę nasłuchiwałam, czy ktoś nie kryje się na piętrze.
Wiatr wiał teraz mocno i niebo coraz szybciej zasnuwało się ołowianymi
chmurami.
Weszłam
na piętro i natychmiast skierowałam się w lewo. Zawahałam się kolejny raz, trzymając
dłoń na klamce. W końcu z ciężkim oddechem nacisnęłam na chłodny metal.
Pokój
wyglądał dokładnie tak jak zapamiętałam, niezbyt uporządkowany, zdradzał
charakter jego mieszkańca. Jednakże tym razem panowała tu ciemność, zasłony
były zaciągnięte, a jedyne źródło światła stanowiły otwarte drzwi. Zapaliłam górną
lampę i zaczęłam przeszukiwanie.
-
No przecież musisz gdzieś tu być – mruknęłam sama do siebie, przerzucając
zawartość kolejnej szuflady w komodzie.
Czułam
coraz większą lodowatą gulę powstającą w
moim wnętrzu. Zaciskała swoje zimne pasy na moim sercu, które rozpaczliwie
pompowało krew coraz szybciej i szybciej. Rzeczy schowane w szafce nocnej
cisnęłam ze złością na podłogę.
-
Nie, nie, nie…
Pobiegłam
do łazienki, przylegającej do pokoju i rozpaczliwie przesuwałam opakowania z
kosmetykami, nawet zajrzałam do kosza na śmieci, licząc że może tam ją znajdę.
Nic.
Zrezygnowana
opadłam na ziemię, a moje oczy wypełniły się łzami.
Wiatr
się wzmagał, jednocześnie rzucając mi wyzwanie. To była moja ostatnia szansa
albo wyjdę teraz, albo utknę tu na całą burzę. Spróbowałam zebrać się do kupy i
podniosłam się z podłogi.
Byłam
w połowie długości schodów, gdy usłyszałam klucz przekręcany w głównych
drzwiach. Niewiele myśląc rzuciłam się w stronę pierwszych drzwi, na jakie
natrafiłam. Weszłam do garażu, w którym stał srebrny SUV, który swoim rozmiarem
wypełniał prawie całą przestrzeń.
Słyszałam
kroki na korytarzu, więc weszłam do metalowej szafy stojącej pod przeciwległą
ścianą. Mój oddech był tak głośny, że bałam się, że mnie zdradzi, więc
przycisnęłam dłoń do ust.
Kroki
na korytarzu ucichły na chwilę, a ja nadal stałam wewnątrz szafki bojąc się
wykonać jakikolwiek ruch. Zamknęłam oczy, a po chwili usłyszałam jak otwierają
się drzwi do garażu.
Zesztywniałam,
przez drobne szparki nie mogłam zobaczyć, kto wszedł.
Wypuściłam
powoli powietrze, gdy do moich uszu dobiegł dźwięk zapalanego silnika.
-
Wyjeżdża – szepnęłam prawie bezgłośnie.
Jednak
nie usłyszałam dźwięku podnoszącej się bramy.
Nagle
drzwi szafki się otworzyły i silna ręka złapała mnie za ramię, wyciągając
bezceremonialnie z szafy. Zachwiałam się i upadłam na kolana, patrząc wprost na
białe tenisówki.
-
Myślałaś, że się przede mną ukryjesz? Przecież zostawiłaś auto przed frontowymi
drzwiami.
Stanęłam
z trudem na drżących nogach i podniosłam wzrok, patrząc wprost w twarz Haydena.
Jego brązowe tęczówki były prawie niewidoczne, całkowicie pochłonięte przez
szerokie źrenice.
-
Brałeś? – wyszeptałam, przerażona uświadamiając sobie, co się dzieje i w jakim położeniu się znalazłam.
Zaśmiał
się ponuro. Złowieszczo.
Poczułam
ciężar perły w kieszeni, drżącą ręką wyciągnęłam ją i podniosłam wysoko,
pozwalając by zawisła między nami. Oczy Haydena stały się jeszcze większe, a
twarz zbladła. Drobinki potu przykryły jego trupią skórę.
Wiatr
wiał już tak mocno, że prawie zagłuszał warkot silnika. W niewielkie okna bramy garażowej zaczęły tłuc krople deszczu.
-
Skąd to masz? – warknął i rzucił się do przodu, by mi ją wyrwać.
Odskoczyłam
w bok i chłopak runął na ziemię. Jednak szybko się zerwał, po czym z ogromną
siłą złapał moje wolne ramię i rzucił mną o pobliską ścianę.
Z moich ust wydobył się jęk, gdy uderzenie wydusiło powietrze z moich płuc. Kurczowo ściskałam łańcuszek, obiecując
sobie w myślach, że go nie oddam.
-
Dlaczego, Hayden, dlaczego? Wyjaśnij mi, jak to się znalazło na tym cholernym
klifie?! Powiedz, że to nie ty.
Ale
nie musiał mi tego mówić, wtedy do mnie dotarło, zobaczyłam kątem oka szarą
mgłę spalin, która zagęszczała się u moich stóp. Zrozumiałam, co oznaczają nienaturalnie
szerokie źrenica chłopaka stojącego przede mną i zrezygnowanie, które biło od
niego.
-
I tak już wiesz.
Zacisnęłam
oczy, a po moich policzkach popłynęły mi łzy. Moje serce pękło. Po raz kolejny.
-
Dlaczego – wyszeptałam.
-
Byłem taki wściekły, gdy cię zobaczyłem z… nim – ostatnie słowo praktycznie
wypluł, a drobinki śliny opadły na moją twarz. – Siedziałem w aucie, próbując
się opanować, chyba coś wziąłem, nie wiem, nie pamiętam, piłem. Nate gdzieś
poszedł, zostałem sam i wtedy cię zobaczyłam, jak wchodzisz do lasu i ruszyłem
za tobą. Nie wiem, co chciałem zrobić. Byłem tak wkurwiony, nie pamiętam, następne co wiem, to to, że leżysz, nie
ruszasz się, a na kiju jest krew. Rzuciłem to w dół i ciało też. Nie
wiedziałem, że ona żyje! Nie wiedziałem, że to nie ty! Nie widziałem jej
twarzy! Nie wiedziałem, że to była Allie!
Ostatnie
słowa wykrzyczał mi prosto w twarz i z furią uderzył pięścią w ścianę obok
mojej głowy. Krzyknęłam, robiąc unik. W miejscu, gdzie jego ręka spotkała się z
celem, farba odpadła odsłaniając biały tynk.
-
Hayden, błagam. Wyjdźmy stąd – powiedziałam, czując coraz mocniej zapach spalin
i ich drażniący smak na języku. Zakaszlałam. – Błagam, Hayden. To był wypadek!
-
To nie był wypadek, ty głupia kurwo – wykrzyczał, a jego głos zabrzmiał jak ryk
zranionego zwierzęcia. – Zrozum, że ja chciałem cię zabić, chciałem, żebyś
cierpiała tak jak ja, żeby tak jak we mnie, coś w tobie umarło. To twoja wina
rozumiesz, nasza wina. I teraz za nią zapłacimy.
Rzuciłam
się rozpaczliwie w stronę drzwi, ale Hayden mimo narkotyków zachował swoją
szybkość i z siłą futbolisty, pchnął mnie na podłogę. Przejechałam metr po
ziemi, gdzie stężenie spalin było jeszcze większe. Hayden przekręcił klucz i
odrzucił go na drugi koniec garażu.
Spróbowałam
się podnieść na nogi, ale mój nadgarstek przeszył ogromny ból, który cisnął
mnie ponownie na ziemię.
-
Nie sądziłem, że tu będziesz – powiedział, osuwając się po drzwiach i patrząc
na mnie, teraz już bez cienia emocji. – Ale to nawet lepiej, zakończymy to
razem. Dwóch morderców zapłaci za swoje grzechy.
Chciałam
protestować, ale moja wola walki gdzieś się ulotniła. Nie miałam już sił
walczyć o kolejny oddech.
A
potem nadeszła już tylko ciemność.
Witajcie, Ci którzy to pozostali!
Z drobnym (jak na mnie) opóźnieniem rozdział wylądował!
Zaskoczeni?
Raven
Z każdym kolejnym wpisem coraz bardziej zaskoczony
OdpowiedzUsuńOby nie skończyło się to blizną pozawałową :)
U Ciebie? Oby nie, kto inny by ze mną wytrzymał :D
UsuńPierwsze akapity to tak bardzo Twoje studia, że jestem Ci w stanie wybaczyć opóźnienie, skoro ten czas poświęciłaś na naukę^^
OdpowiedzUsuńNo niestety, mimo że uwielbiam praktyki wakacyjne, to jednak to prawie miesiąc z życia, w którym nie mam na nic sił oprócz szpitala <3 a 3 tygodnie na kardiologii zrobiły swoje hahah
UsuńCieszę się, że tu jesteś:)